Lublin. Przypadkiem

PAŹ 28, 2011

&

Przyjmijmy pewną odległość od centrum zdarzeń, pewien promień stożka świetlnego przyszłości, przeszłości, pozaszłości. Znamy proste równanie, które pomoże nam określić obwód stożka, przeciętego horyzontalnie gładkim nożem do papieru. W prostopadle określonej odległości od centrum. W wirującym kręgosłupie zdarzeń.

Obwód przecięcia można umownie zbiegunować: N/S. Słodki/słony. Lub kwaśny/gorzki. Czerwony/zielony. Ładny/brzydki.

Możemy też dowolnie zdefiniować estetykę, kolor, smak, doznania, istnienie.

Mamy w tym w końcu wprawę.



Mieszkam na biegunie S.

Mieszkam na biegunie N.



N

Mieszkam na biegunie N. N jak niedoskonały. N jak nieodwracalny. Popsuty, ale za mało, by spisać na straty. N jak Nawet Urokliwy w Nieudolności Prób Naprawy. Ciasto z zakalcem.

Jest zimno od środka. To ponoć psychiczne. Gdyby wypiętrzyć tę górę lodową, można by znaleźć, wbrew geologii, brunatną lawę, wbrew biologii, wtłoczyć ją do krwiobiegu, wbrew logice, skamienieć, ożyć. Wbrew nauce. Przecież nie mogę być wbrew nauce.

Wiara jest wbrew nauce. A przecież zdecydowałam nie wierzyć. A przecież zdecydowałam wątpić. We wszystko. Więc pewnie także w naukę. Więc także w lawę. W żyły i tętnice. W odmrożenia. W istnienie. Jestem na skraju paranoi, a przecież chciałam tylko zadawać setki pytań. Pławić się w nieodgadnieniu, w zmysłowym upojeniu niewiedzą i niemożliwością poznania, w fatalnym poczuciu bezpieczeństwa, w przestrzeni bez ostrości i kantów. Jestem pieprzoną mgłą.

Nie zostawiam śladów. Nie udeptuję ścieżek, czepiam się gałęzi. Wykształcam odnóża i zaczepy. Obrzydlistwo. Ewoluuję. Zlazłabym na ziemię, gdybym w nią nie wątpiła. Dałabym się ściągnąć, gdybym umiała zaufać. Gdybym nie miała pierdolca na punkcie tych popapranych własnych odnóży. Czekaj, zlezę, zlezę. Tylko nie znikaj. Bo nie odróżniam cię od mgły, lian i yeti. Czekaj, ja też nie jestem.

Popękanym lustrem.



S

Mieszkam na biegunie S.

Lustro jest całe, zastygłe w stuporze wielkiego ach. Śliczne jesteś. Napatrzeć się nie mogę. Zaraz dostanę mdłości, boję się, trzaskam drzwiami szafy.

S jak stały. Słoneczny, słodki, samozachwycony. Spełniony, stracony. Skończony. Od brzegu do brzegu. Morska woda ma kolor szafiru, jest słodka. Sucha. Doskonała. Żyje, hoduje martwe ryby. Kolorowe, lśniące, nic tylko jeść. Surowe.

Żywimy się poznanym. Poznajemy więcej i więcej, rośniemy. Udeptujemy całe autostrady, w Zachęcie wiszą odciski naszych stóp. Ślimaki wloką mnie w swych domkach, na części. W ten sposób zwiedzam cały świat. W ten sposób jestem razem i osobno. Nie muszę nic wykształcać, odpadają ze mnie łuski. Cieknie żywica. Tężeje z uwięzioną Wielką Odpowiedzią o milionie bezradnych czułków. Oddaję wam Odpowiedź bez czytania. Miejcie sobie. Patrzcie pod światło. Patrzcie, jak zakrywa cieniem miodowe odblaski. Patrzcie, jak nie oddycha.



&….

W erze GPSów.

Nie muszę znać.

Współrzędnych.

I tak chodzę do góry nogami.

Wiecznie na błędnym biegunie.